Mikołajek i inne chłopaki zawsze mnie fascynowali. W dzieciństwie zaśmiewałam się z ich przygód do rozpuku, dziś śmieję się jednako, ale i towarzyszy mi świadomość, jak odmienni to byli chłopcy od znanych mi współczesnych dzieciaków oraz jak bardzo inni byliśmy też ja i moi koledzy. To odczucie jest nie tylko związane z anachronizmem tych postaci, choć większość przygód powstała w latach 50-tych. Mimo że Gościnny zadbał o wrażenie realizmu i łatwo uwierzyć w istnienie tych małych panów, już w dzieciństwie podświadomie czułam, że to niemożliwe, by takie chłopaki żyły naprawdę.
Mikołajek, Rufus, Euzebiusz i inni mimo wielu problemów, których dostarczali swoim rodzicom, byli zwyczajnie i w niezrozumiały dla mnie sposób grzeczni. Ułożeni w swoich psotach, uprzejmi w swym rozbrykaniu, karni i posłuszni, a jednocześnie szczęśliwi, zadowoleni i niestłumieni w swojej aktywności. Szacunek, jakim dzieciaki darzą starszych i odwrotnie, powaga, którą rodzice starają się zawsze zachować w stosunku do komicznej postawy swoich dzieci, był dla mnie zupełnie zadziwiający. Do czasu, dopóki tym nieuchwytnym francuskim fenomenem postanowiła zająć się w swojej bestsellerowej książce Amerykanka w Paryżu, Pamela Druckerman. Musiała zmierzyć się z wyzwaniem macierzyństwa w jedynym europejskim kraju, w którym z wychowania dzieci nie czyni się ani sztuki ani umiejętności.
Amerykanie lubują się w różnego rodzaju teoriach wychowania. Gubią się w gąszczu sprzecznych informacji i błądzą po omacku, wybierając wśród wielu przeciwstawnych opcji. Zwolennicy doktora Ferbera nawołują, że trzeba pozwolić dziecku się wypłakać. Z kolei miłośnicy wychowania w bliskości zabierają swoje dzieci do łóżek i noszą 24 godziny na dobę. Poglądów na to, jak nauczyć dziecko spać, jeść i być grzecznym jest co najmniej tyle, ile amerykańskich stanów. Ten kraj jest też ojczyzną bezstresowego wychowania, za co winić można nie tyle rodziców, co pseudonaukowców i autorów poradników z dziedziny teorii wychowania. Nic dziwnego, że Pamela Druckerman przeżyła tak wielki szok, gdy oto któregoś dnia zaobserwowała, że pewne francuskie dziecko, jedząc obiad z rodzicami w hotelowej restauracji zachowuje się co najmniej dziwnie. Nie rzuca jedzeniem, nie kręci się w krześle, nie ściąga ze stołu obrusu razem z zastawą. Ono było dla niej szokująco i porażająco grzeczne. Spokój zarówno dziecka, jak i jego rodziców, pozwolił Pameli Druckerman przypomnieć sobie licznych francuskich znajomych i ich dzieci, które tak znacznie różniły się w zachowaniu od tych pochodzących z kraju jej dzieciństwa. Tego dnia obudziła się w niej żyłka detektywistyczna, i całe szczęście, dzięki tej chwili mamy bowiem przed sobą wywrotową książkę, o której mówi całe moje pokolenie.
Ni to powieść, ni poradnik – Pamela ze swadą opisuje swoje lata spędzone w Paryżu, w czasie których miała okazję zostać dwukrotnie matką. Wielokrotnie z kolei miała okazję przekonać się, jak francuski racjonalizm wpłynął silnie na ich teorie wychowania dzieci. Samo słowo teoria jest tu jednak niewłaściwe – Francuzi mają tylko jeden model, któremu są wierni od lat. Co ciekawsze, zapytani, nie są nawet w stanie wyjaśnić, na czym polega fenomen, który pozwala przesypiać 2-miesięcznym niemowlętom całe noce, a czteroletnim oseskom siedzieć grzecznie przy swoim czterodaniowym posiłku. Kluczem jest francuskie przekonanie i pewność – zarówno w tym, że obowiązkiem dziecka jest być grzecznym, jak i obowiązkiem rodzica jest traktować dziecko poważnie i z uwagą. Samo to przekonanie powoduje, że wszelkie wybryki traktowane są z niezwykłym zdziwieniem: „Jak to, czy to dziecko nie wie, że nie można się tak zachowywać?”, zdaje się pytać zdziwione spojrzenie dorosłego. Wszystko to sprowadza się do konkluzji, zgrabnie ujętej przez Korczaka: „Nie ma dzieci, są ludzie”.
Reporterskie zacięcie autorki sprawia, że książkę czyta się jednym tchem. Całe szczęście, że nie jest to tylko suchy poradnik, bo tak naprawdę prawdy zawarte w W Paryżu dzieci nie grymaszą można by streścić w kilku tezach. Nie będę tu zdradzać tajemnic rozwikłanych przez autorkę – zepsułoby to całą przyjemność czytania. Do wniosków, które w zasadzie okazują się być nie tak znowu nieoczywiste, doprowadza nas bowiem autorka w sposób kręty, zawiły i wyboisty, aczkolwiek bardziej przypomina to wędrówkę górską doliną niż wspinanie się na najwyższy szczyt. Aby dotrzeć do odpowiedzi na konkretne pytania, przedrzemy się przez zabawne opisy paryskich przygód autorki, jej interakcji z Paryżanami i kulturowych niuansów. Rozdział dotyczący paryskiego systemu żłobków i przedszkoli należy do najbardziej… apetycznych. Wiadomo bowiem nie od dziś, że Francuzi są narodem największych smakoszy, i nie dotyczy to tylko wina. Otóż okazuje się, że kulturę jedzenia wynoszą oni dosłownie z kołyski. Półtoraroczne dzieci dostają zatem w żłobku posiłki, na które składa się menu równe tym z najlepszych restauracji. Już sam fakt podawania dzieciom na przystawkę (!) codziennie innego gatunku sera jest niewiarygodny. Pozostałe opowieści z dziedziny kulinariów w przedszkolach wprawiają nasze kubki smakowe w rozkosz od samego czytania, a ślinianki pracują w tym czasie na najwyższych obrotach. Pomiędzy beletryzującymi fragmentami autorka bada teorie światowych sław, badaczy i filozofów, przytacza naukowe fakty i solidne dane. Zadowoli to z pewnością tych, którzy jak niewierny Tomasz muszą dotknąć by uwierzyć.
Książka z pewnością narobi sporo zamieszania w niektórych rodzinach. Nie jest może rewolucyjna, ale bez wątpienia otwiera oczy na nasze wychowawcze błędy. Bez obaw jednak, nie oznacza to, że nasze dzieci staną się degeneratami. Ot, znając zasady, o których pisze Pamela Druckerman, żyłoby się nam, rodzicom, o wiele prościej. Aby stworzyć jednak taką kulturę wychowania, jaka panuje we Francji, należałoby zbudować nowy, narodowy system wychowania od podstaw. A z tym nie poradzi sobie nawet doktor Judym…