Wykorzystujemy pliki cookies do poprawnego działania serwisu internetowego, oraz ulepszania jego funkcjonowania. Można zablokować zapisywanie cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki internetowej.
Data publikacji: 21.03.2016 A A A
Barbara Hollender, Od Kutza do Czekaja. Wydawnictwo Prószyński i Spółka
Magdalena Rataj-Kugler
Materiał prasowy

Ponad półtora roku musieliśmy czekać na drugi tom esejów o ludziach kina autorstwa Barbary Hollender. Ta przedłużająca się chwila została właśnie nagrodzona - do rąk czytelnika trafia w końcu „Od Kutza do Czekaja” wydawnictwa Prószyński i Spółka.


Podczas gdy tom pierwszy otwieraliśmy z ciekawością i trwogą, czy z tej książki dowiemy się o filmie i jego twórcach czegoś więcej, niż możemy wyczytać w kolorowych magazynach i portalach branżowych, to już drugi tej niepewności nas pozbawia. Nie tyle czytamy go, co połykamy w całości, i wciąż jest nam tak mało, że z rozpędu studiujemy nawet spis treści w nadziei na znalezienie czegoś jeszcze. Niestety, nie zostało już wiele, bo Barbara Hollender tym tomem zdaje się wyczerpała już pulę polskich reżyserów, których nazwiska znamy z mediów i którzy na trwale zapisali się w historii kina polskiego. Na szczęście są jeszcze debiutanci – może jeszcze nie teraz, ale jesteśmy przekonani, że za kilka lat otrzymamy kolejny tom, pełen dziś nieznanych, a za jakiś czas popularnych nazwisk. A może pani Hollender pokusi się o napisanie książki o nich samych - o krytykach?

 

Tymczasem mamy „Od Kutza do Czekaja”, które pozornie jest tylko opowieścią o poszczególnych reżyserach. Jeśli przeczytamy tę książkę od deski do deski (a tak będzie, zapewniam!), to ułoży nam się ta historia w barwną opowieść o tej największej ze sztuk, którą w ostatnich czasach próbuje się zrzucać z piedestału (i która z uporem maniaka broni się kinowymi perełkami). Gdyby porównać pisarstwo Barbary Hollender do książek podróżniczych, to jej styl bardziej przypomina barwne eseje Zbigniewa Herberta niż solidne, choć nudne Bedekery. Dowiadujemy się faktów jakby przypadkiem i przy okazji, a opowieści o filmach Barbary Hollender nie są tym, co znajdziemy w Wikipedii. Tylko bezpośredni kontakt z reżyserem daje taką wiedzę, do której malutcy nie zostaną dopuszczeni „z ulicy”. To właśnie dzięki takim książkom jak „Od Kutza do Czekaja” zgłębiamy wiedzę tajemną.

 

Poszczególne opowieści o twórcach kina budują obraz trwałej, nienaruszalnej budowli, która przypomina niejednokrotnie katedrę Wawelską – każda z jej kaplic budowana w innym stylu i dla innego władcy, stanowi nierozerwalną całość z monumentem. Podobnie i polskie kino, tak różnorodne, iż sprawia wrażenie bałaganu, a jednak zadziwiająco spójne – bez niezniszczalnych fundamentów zawaliłoby się z hukiem, bo współczesne przybudówki zamiast zdobią – szpecą. Na szczęście jego podstawy są mocne i trwałe. Co więcej, nie liczą się tylko najmocniejsze kamienie – Wajda, Kieślowski, Zanussi, ale także te mniejsze, ale nie mniej ważne cegiełki -  Has, Bajon, Łazarkiewicz i wielu, wielu innych.

 

Hollender nie zawsze unika emocji, a najważniejszą jest tu jednak nostalgia. Szczególnie widoczne jest to w tekstach o zmarłych, których autorka znała osobiście. Niejednokrotnie pokusi się ona o lakoniczny, ale dramatyczny komentarz na temat przemijania i śladu, jaki po sobie zostawiamy na ziemi. Esej poświęcony Piotrowi Łazarkiewiczowi rozdziera serce, a Marcinowi Wronie wzmaga bunt przeciwko niepotrzebnym śmierciom i straconym okazjom. Wielkim atutem Barbary Hollender jest umiejętność arcyciekawego pisania o korzeniach twórców kina – autorka zdaje się stawiać tezę, że to warunki, w których się wzrasta, predysponują (choć nie warunkują) do stania się bohaterem tekstów krytyków filmowych. Hollender wielokrotnie podkreśla, że dom, z którego wyszli, nie pozostał bez wpływu na ich dzieło. Roland Barthes ze swoim „autor umarł” obróciłby się pewnie w grobie czytając „Od Kutza do Czekaja”, bo Barbara Hollender doszukując się przyczyn takich, a nie innych wyborów ścieżki artystycznej, wykonuje prawdziwie detektywistyczną robotę. A my podążamy tymi śladami i po nitce do kłębka docieramy do prawdy o polskim kinie. Czy ostatecznej? Mamy nadzieję, że nie.

Podziel się treścią artykułu z innymi:
Wyślij e-mail
KOMENTARZE (0)
Brak komentarzy
PODOBNE TEMATY
Wiatr: Zasypie wszystko, zawieje... /recenzja/
59. edycję Krakowskiego Festiwalu Filmowego otworzyła premiera ...
Wojna polsko- ruska: Nie ma róży bez ognia /recenzja spektaklu/
Bez Silnego? Bez osiedla? Bez… facetów? Spektakl Pawła Świątka ...
Bohemian Rhapsody: Królowa była tylko jedna /recenzja filmu/
Bizancjum Jej Królewskiej Mości ocalone, ale chyba zbyt wielkim ...
Akademia Pana Kleksa w Teatrze Nowym w Krakowie: Witajcie w nowej bajce /recenzja spektaklu/
Pan Kleks znowu wystrzelił w kosmos, nabrał kolorów i ogłasza ...